Agnieszka Zielonka – fotograf, dziennikarka i psycholog. Zajmuje się głównie tematyką osób wykluczonych społecznie i mniejszości. Kiedy potrzebuje złapać oddech i odrobinę dystansu, idzie w góry. Przyszła i do naszej bursy, nie żeby odpocząć, chociaż to można zawsze, ale nawiązać kontakt z Łemkami, dla których tożsamość jest ważna i z tymi, dla których wcale nie jest. Porozmawiałyśmy raz, drugi, pewnie jeszcze kilka razy. Agnieszka kręciła się po terenie, robiła fotoreportaż o Łemkach, ich codziennym życiu, przywiązaniu do tradycji. W międzyczasie była jeszcze w Bośni. Tam również robiła fotoreportaż, ale zupełnie innego kalibru… Posłuchajcie.
Z wykształcenia jesteś psycholożką. Kiedy pojawiła się fotografia i jak to się stało, że została na stałe?
Fotografia zawsze była w moim życiu, bo robiłam zdjęcia analogowym aparatem już od dłuższego czasu, ale wyłącznie dla siebie, sama też wywoływałam zdjęcia. W 2016 roku postanowiłam rzucić pracę w Polsce (pracowałam w NGO jako psycholog) i wyjechać. Dostałam się na roczny europejski wolontariat do Gruzji, którą zawsze chciałam poznać. Po różnych przejściach i przygodach trafiłam do organizacji medialnej. Po przyjeździe usiedliśmy razem przy stole i zaczęliśmy się zastanawiać, co mogła bym dla nich robić. Nigdy wcześniej nie robiłam nic, co by było na poważnie związane z fotografią czy dziennikarstwem. W rozmowie wyszło, że robię zdjęcia, wiec powiedzieli, żebym zrobiła fotoreportaż, oni udostępnią aparat. Wymyśliłam, że zrobię fotoreportaż o bazarze w Tbilisi. Moje zdjęcia spodobały się edytorom i redaktorom, wypuściliśmy ten fotoreportaż i od tego czasu stałam się ich fotografem. Dostawałam zlecenia robienia zdjęć do różnych materiałów, byłam w bardzo wielu ciekawych miejscach Gruzji, wysłali mnie m.in. na tydzień do Abchazji. Po roku, podczas którego mogłam poznać, zobaczyć i uwiecznić wiele ciekawych historii, postanowiłam zostać na Kaukazie. Zaczęłam dostawać inne zlecenia, od innych organizacji, powoli publikować różne rzeczy, doszkalać się, wzięłam udział w kilku projektach dziennikarskich i tak to się rozwija do dzisiaj. W sumie to jest to dość świeża sprawa, bo tak naprawdę trwa od niecałych trzech lat.
Na przełomie 2019/2020 roku realizowałaś fotoreportaż o Łemkach. Kiedy i gdzie będzie dostępny do oglądania?
To jest dobre pytanie, sama nie wiem. Chociaż był dokładny plan, to życie, a właściwie nadejście koronawirusa, mocno wszystko pozmieniało. Reportaż miał być pokazany w magazynie dostępnym na wszystkich lotniskach w Polsce. Bardzo się na to cieszyłam, bo wiedziałam że jest to szansa, żeby dotrzeć do ludzi, którzy o Łemkach nie mają zielonego pojęcia i być może nigdy by się tym tematem nie zainteresowali, gdyby nie to, że czekając na swój lot trafiła im w ręce dana gazeta. Niestety publikacja została na razie wstrzymana i temat „wisi”. Wystawa moich zdjęć miała być też wydarzeniem towarzyszącym podczas imprezy Łemkowyna Ultra Trail, czyli podczas zawodów w biegach ultra, które od kilku lat odbywają się na południu Polski. Na razie też nie wiadomo co będzie. Jak się coś ruszy w tym temacie, to dam znać.
Skąd pomysł na taki, a nie inny projekt?
Jestem stąd, dokładnie z Bieszczad. Tu spędziłam większą część swojego życia, więc temat Łemków, ale też i Bojków był mi zawsze bliski. Ich kultura była zawsze obecna w mojej rodzinie. Pochodzę z domu, w którym się dużo grało i śpiewało przy ogniskach, przede wszystkim łemkowskie piosenki. Moi rodzice wywodzą się ze środowiska przewodników beskidzkich. 30 lat temu „zakochali się w Bieszczadach i w sobie” i tu zamieszkali. Ponieważ nie mieliśmy tu rodziny, to na święto zmarłych jeździliśmy na opuszczone cmentarze łemkowskie i bojkowskie do wysiedlonych podczas akcji Wisła wsi. Nie można powiedzieć, że jakoś wpadłam na ten pomysł, bo on we mnie był i był ze mną od zawsze, a ponieważ brałam już wcześniej udział w projekcie organizowanym przez Minority Rights Group (to duża, międzynarodowa organizacja, która zajmuje się m.in. prawami mniejszości), to postanowiłam, że będąc w Polsce w okolicach świąt Bożego Narodzenia (na stałe mieszkam w Gruzji), zrealizuję projekt w ramach grantów przyznawanych przez MRG. Temat we mnie dojrzewał już od dłuższego czasu, bo temat akcji Wisła i wszystkiego, co działo się po wojnie w Bieszczadach, to według mnie kwestia, o której mało się mówi.
Jak pamiętasz pierwsze wrażenie jakie zrobiła na Tobie Łemkowyna?
Mieszkamy tu od lat, rodzice maja dużo znajomych m.in. wśród Łemków, do których często jeździliśmy. Pamiętam mój pierwszy dłuższy wyjazd do Wołowca. To była przepiękna styczniowa zima. Chodziłam jeszcze wtedy z aparatem analogowym. Dużo spacerowaliśmy, ja fotografowałam kapliczki, cmentarze, zimę i spokój. Bardzo lubię Beskid Niski, jest dla mnie ostoją spokoju w porównaniu do Bieszczad, które są już bardzo turystycznym miejscem. W Beskidzie można jeszcze znaleźć też kulturę i tradycje tego miejsca. Do tej pory znałam je z pozostałości, tego co zostało z przeszłości, ale nie za bardzo z perspektywy ludzi, a mnie zawsze we wszystkich historiach interesują ludzie. Chciałam więc pojechać na Łemkowynę zobaczyć jak to jest naprawdę, jak to jest z tymi Łemkami, którzy tam żyją, jak żyją, jakie mają podejście do swojej tożsamości i historii.
Opowiedz szerzej o powstawaniu reportażu, gdzie byłaś, co widziałaś, kogo poznałaś?
Całość zajęła mi koło miesiąca, podczas którego kilka razy byłam na 2-3 dniowych wyjazdach w Beskid. Jeśli chodzi o geografię to były to okolice Gorlic – Małastów, Gładyszów, Krzywa, w której spałam, Nieznajowa, Bartne. Byłam też w Mokrym, które jest już takim łemkowsko-bojkowsko-ukraińskim pograniczem, na kolędowaniu. Ciężko zliczyć, ilu ludzi poznałam. Od początku wiedziałam, że będę się starała spotkać z ludźmi z możliwie jak największej ilości stron. Toteż rozmawiałam z przedstawicielami miejscowych NGO-sów, byłam u burmistrzów, w świątyniach, u Łemków, którzy działają na rzecz Łemków, u ludzi którzy nie są Łemkami, ale jakoś tam też są zaangażowani i przede wszystkim jeździłam po wioskach. Zdarzało mi się pukać do drzwi, tak po prostu, bo zaprowadził mnie tam instynkt i to były bardzo ciekawe spotkania. Zdarzało mi się powoływać na znajomości moich rodziców sprzed 40 lat, żeby ktoś mnie wpuścił. Chciałam jak najwięcej zobaczyć. Z założenia projekt był bardzo ogólny, miałam dużą dowolność w jego realizacji. Założyłam sobie główne tematy, którymi chciałam się zająć, ale byłam otwarta. Zależało mi jednak na tym, żeby zobaczyć jak najwięcej zwykłego życia, czyli zapukać do drzwi i dotrzeć do ludzi, którzy tu mieszkają i to że są Łemkami w jakichś sposób ich identyfikuje albo nie. Rozmawiałam również z Polakami, którzy mieszkają w łemkowskich wioskach i stali się częścią tej kultury będąc z ludźmi z zewnątrz. Przed zabraniem się za reportaż dużo ludzi mnie ostrzegało – uważaj z kim rozmawiasz, bo tutaj są konflikty, których może lepiej nie ruszać itd. Natomiast mnie do Łemków przywiodła ciekawość, a po drugie – ja nie przyjechałam po to, żeby cokolwiek oceniać, rozsadzać czy się angażować. Przyjechałam tylko po to, żeby zobaczyć.
W planie miałaś zrobienie fotoreportażu blisko człowieka, pod kątem łemkowskiej tożsamości. Czy udało Ci się zrealizować zamierzenie?
Częściowo, tzn. na tyle na ile miałam na to czasu, bo miesiąc to nie jest dużo, biorąc pod uwagę że samego zbierania materiału było może z 10 dni, a to jest mało jak na taki głębszy projekt. Natomiast na tyle na ile mogłam – starałam się. Bardzo pomogły mi w tym kontakty, które miałam dzięki rodzicom i ich znajomym, pomoc moich znajomych, którzy znali kogoś, kto znał kogoś itp. Fajne było to, że dużo ludzi zupełnie bezinteresownie mnie wsparło w tym projekcie i jestem im bardzo wdzięczna. Dzięki takim zbiegom okoliczności udało mi się być na łemkowskiej wigilii i to było dla mnie niesamowite, że ktoś się zdecydował zaprosić mnie w ten jeden z ważniejszych rodzinnie dni w roku, do swojego domu, do swojego stołu.
Jakie miałaś refleksje już po zrealizowaniu projektu, po bliższym kontakcie z Łemkowyną, Łemkami i łemkowskimi sprawami? Czy coś Cię ujęło? Albo rozczarowało? Łemkowie są otwarci czy raczej trzeba trochę czasu, żeby dotrzeć do naszego świata?
Zdecydowanie trzeba czasu. Choć tak jak mówię, ja byłam tu jednak trochę z pozycji takiego insider’a i to mi bardzo pomogło. Myślę, że gdybym próbowała dotrzeć do tych wszystkich ludzi zupełnie z zewnątrz, to było by to o wiele trudniejsze, a pewnie czasami niemożliwe. Ujął mnie wysiłek zwykłych mieszkańców, żeby kontynuować tradycje, ujęło przywiązanie do tożsamości łemkowskiej, takie nie bardzo narzucające się, ale wyraźne. Zauważyłam na przykład, że we wszystkich rodzinach, u których spędziłam więcej czasu, mówi się po łemkowsku. Ujęła mnie na pewno serdeczność ludzi, których spotkałam. Rodzina, z którą spędziłam Wigilię nie znała mnie wcześniej (jedna z dziewczyn była koleżanką mojej koleżanki), na dodatek pojawiłam się u nich dzień za wcześnie, choć myślałam, że to już jest dzień wigilii. Po krótkiej rozmowie zaprosili mnie na właściwą Wigilię i spędziłam z nimi bardzo ciepły, rodzinny czas. Dostałam nawet prezent pod choinkę. To było bardzo rozczulające, bo ktoś potraktował mnie nie jak fotografa, jakąś dziennikarkę, która przyszła i będzie nam patrzeć na ręce, ale jak gościa w domu, po prostu. To było bardzo ujmujące. Ujmujące były też te trudniejsze historie starszych ludzi, którzy maja w sobie taką mądrość i spokój. Właściwie wszyscy z którymi rozmawiałam przeżyli tragedię wysiedlenia, a później musieli podjąć decyzję o tym, żeby wrócić i odbudować swoje życie na zgliszczach w bardzo ciężkich warunkach i czasie. Takie historie mocno zapadają w pamięć.
Czy coś mnie rozczarowało? Bardziej zaskoczyło. Zaskoczyły mnie podziały w społeczności, rzeczywiście je widać, choć bardziej na poziomie aktywistów, polityki, niż na poziomie życia przeciętnego człowieka. Jest tak niewielu Łemków, którzy zdecydowali się wrócić i mieszkają w Beskidzie Niskim, że obserwowanie i rozmawianie o tym co dzieli, było zaskakujące. Ale to tak jak wszędzie – zawsze te podziały są. Zaskoczyło mnie też to, jak szybko znikają niektóre tradycje, np. jednym ze świąt, które chciałam sfotografować było święto Jordanu i nagle okazało się, że jest to duży problem, żeby pojechać gdzieś, gdzie to święto odbywa się nad rzeką, bo większość została przeniesiona do cerkwi. To było dla mnie takie zaskakująco-zasmucające.
Wiem, że sporo czytałaś i robiłaś rozeznanie w temacie przed i w trakcie robienia reportażu. Czy zawsze tak się przygotowujesz przed przystąpieniem do realizacji projektów?
Tak, zawsze się przygotowuję, a przynajmniej staram się. Przede wszystkim ze względu na szacunek do bohaterów moich reportaży, artykułów i fotoreportaży, bo ktoś wpuszcza cię do swojego świata. Dzięki temu, że zrobisz wcześniej research wiesz jak się zachować, co robić, czego nie, o co pytać, co może być trudne, nie musisz też dopytywać o podstawowe rzeczy i fakty, bo masz już to przyswojone. To bardzo ważne, bo pokazujesz tym szacunek do drugiej osoby, z którą w danym momencie pracujesz, a która poświęca ci swój czas. A jeżeli chodzi o fotografie i fotografowanie tradycji, obrzędów, kulturalnych rzeczy, to musisz się przygotować, żeby wiedzieć co i gdzie będzie się działo, gdzie i kiedy być, kogo zapytać o zgodę, czy możesz robić zdjęcia w tym miejscu. Przy jednym święcie mi się tak zdarzyło, tzn. wiedziałam wcześniej, że muszę zapytać księdza o zgodę i jak tego nie zrobię, to najprawdopodobniej on mnie stamtąd wyprosi. To było bardzo przydatne, bo gdybym nie wiedziała tego wcześniej, to pewnie nie zrobiła bym tam żadnych zdjęć. Wszystko trzeba też przemyśleć. Jak robię zdjęcia w jakichś konkretnych miejscach, to przyjeżdżam wcześniej, żeby zobaczyć co jak wygląda, jakie jest światło, pogoda, żeby sobie wszystko poustawiać, poszukać kadrów. Im więcej zrobisz przed, tym lepszy rezultat będziesz mieć. To się zawsze sprawdza.
Czy są sytuacje, w których spontaniczne, bez przygotowania robienie reportażu daje lepsze rezultaty?
Nie, wg mnie nie. Raz zdarzyło mi się, że pojechałam gdzieś bez przygotowania, ale bardzo to było niefortunne. Nie wiesz gdzie iść, z kim rozmawiać, do kogo pisać, dzwonić. A ja kiedy jestem na etapie planowania zawsze rozmawiam z ludźmi, zbieram kontakty, piszę, dzwonie, umawiam się, żeby wiedzieć, że mam jakieś ramy. Oczywiście w międzyczasie jeżdżę po wielu miejscach, patrzę, bardzo często zdarza mi się zaczynać jakieś rozmowy na ulicy czy z kimś kto stoi przed domem. Ale ta spontaniczność to jest wycinek, natomiast dobre przygotowanie, to jest moim zdaniem podstawa dobrego reportażu. O ile czasem możesz zacząć robić coś bez przygotowania, bo nagle coś czy ktoś Cię zainspiruje, to jeżeli potem chcesz z tego zrobić reportaż, to i tak musisz zgłębić kontekst, dowiedzieć się co, gdzie, jak, dlaczego i zastanowić się jak ta historia ma wyglądać. W związku z tym, że głównie zajmuję się mniejszościami, ludźmi wykluczonymi społecznie, to zdarza mi się rozmawiać na trudne tematy. Wtedy tym bardziej trzeba się przygotować. Musisz wiedzieć po co zadajesz konkretne pytania, czy na pewno musisz o to pytać, co one wniosą, czy nie będą powielaniem czyjejś traumy. To wszystko trzeba mieć przemyślane wcześniej, bo w momencie rozmowy czy zdjęć, to się już toczy. Dla mnie nawet w fotoreportażu podstawą jest rozmowa. Nigdy nie wchodzę gdzieś tak po prostu i od razu zaczynam robić zdjęcia. Uważam, że jest to niegrzeczne. Zawsze staram się stawiać siebie na miejscu tej drugiej osoby i pomyśleć jak ja bym się czuła, gdyby ktoś tak nagle wszedł i zaczął fotografować. Dużo zależy od tematu, którym się zajmujesz, bo jeżeli robisz fotoreportaż z bazaru w Tbilisi to powiedzmy, że tak bardzo przygotowywać się do tego nie trzeba. Chociaż dobrze byłoby np. wiedzieć, kto tam sprzedaje, co i dlaczego. To daje zupełnie inny sposób patrzenia jak się jest już na miejscu.
Czy psychologiczne wykształcenie pomaga Ci w dotarciu do ludzi, których fotografujesz?
Tak, na pewno, to jednak jest 5 lat nauki słuchania. Myślę też, że może nie tyle wyksztalcenie samo w sobie, co doświadczenie. Pracowałam jako psycholog, ale i jako streetworker, czyli człowiek który chodzi po ulicach i szuka dzieci. Tak to można w skrócie powiedzieć. Moja praca jako streetworker’a polegała na tym, że w konkretnych dzielnicach w Krakowie prowadziliśmy obserwacje i nawiązywaliśmy kontakt z dziećmi, z młodzieżą która należała do „naszej” grupy, tzn. że były to osoby, które z jakichś powodów nie spędzały tego czasu w domu. Potem się okazywało, jakie to były powody. Dobrze nawiązany kontakt często stawał się podstawą do wieloletniej pracy i relacji. Najczęściej były to dzieci z rodzin przemocowych, ubogich, w których były uzależnienia. Ta praca mnie bardzo dużo nauczyła. Przede wszystkim nawiązywania kontaktu, patrzenia, uważności, wyciągania wniosków. Budowania relacji opartej na szczerości i szacunku do drugiego człowieka. Ci młodzi ludzie, z którymi pracowałam, byli takim papierkiem lakmusowym fałszu. Oni go wyczuwali na kilometr. Podsumowując – to wszystko pomaga mi, żeby cały czas widzieć po drugiej stronie człowieka, skupić na jego historii, potrzebach, na tym żeby nie traktować go przedmiotowo, ale z szacunkiem, który mu się należy i wdzięcznością, że pokazuje ci kawałek swojego życia i daje swój czas.
Jakimi cechami powinien charakteryzować się fotoreporter?
Nie wiem czy nie jestem za malutka na takie pytanie, bo sama jestem na początku swojej fotograficznej drogi, ale odpowiadając – najważniejsza jest dla mnie wrażliwość na drugiego człowieka, na piękno, emocje, obserwowanie i zauważanie tego decydującego momentu. Bardzo ważna jest też technika, której mi cały czas brakuje i cały czas staram się uczyć, eksperymentować i robić nowe i nowe zdjęcia. Szczerość jest też ważna. Ludzie wyczuwają Twoje intencje. Dla mnie najtrudniejsze jest podjęcie decyzji czy w trudnych, emocjonalnych sytuacjach, np. czyjejś śmierci zrobić to zdjęcie. Ro jest coś z czym się mierzę i myślę, że wrażliwość i empatia bardzo pomagają. Znam też fotografów, którzy nie mają takich wątpliwości i być może mają dzięki temu lepsze zdjęcia, ale ja nie mam za to wyrzutów sumienia. Z mojego doświadczenia wynika, że ilekroć wahałam się przed podniesieniem aparatu do oka i decydowałam się jednak zrobić zdjęcie, to ono i tak nie było dobre. Potem nigdy takiego zdjęcia nie użyłam. W swojej pracy staram się skupiać na małych rzeczach. Jak dzieje się coś dużego, to ja będę w ostatnim rzędzie patrzyła co się dzieje dookoła, za kulisami. Może to też jest jakiś sposób ochrony siebie. Może nie nadaję się na linię frontu, walkę o każdy kadr. Mam dużo przemyśleń o moralności w fotografii – robię zdjęcie, ale co zostawiam w zamian? A fotografia jest bardziej braniem, bo ktoś ci daje swój portret, swoje emocje, kawałek siebie. Ale co w zamian? Szczególnie w miejscach gdzie ludzie oczekują realnej pomocy, a Ty wiesz, że możesz nic obiecać, bo nie po to tam jesteś i to by było kłamstwo.
Opowiem historię, która jest dla mnie ważna. Wydarzyła się w Bośni. Jechałam pociągiem, którym migranci jeździli ze stolicy, Sarajewa, na granicę z Chorwacją, żeby stamtąd próbować przez góry nielegalnie dostać się do Unii Europejskiej. Już w Sarajewie migranci zostali umieszczeni w oddzielnym przedziale. Po pociągu krążyła plotka, że na ostatniej stacji, przed ich docelową, policja wszystkich z tego pociągu po prostu wyrzuci. W drodze długo rozmawiałam z 19-letnim chłopakiem z Afganistanu. Dyskutowaliśmy m.in. o roli mediów. On nie chciał, żebym mu zrobiła zdjęcie, bo wiedział, że może mieć przez to problemy. Pytał po co to robię, skoro wygląda to tak, że zbieram materiały, wracam do siebie, publikuję artykuł i nic się nie zmienia. Odpowiedziałam mu, zgodnie z tym w co wierzę, że jestem tu, żeby wysłuchać jego historii i opowiedzieć ją innym, że ktoś o nim, o jego sytuacji, historii, usłyszy i być może będzie to pierwszy krok w stronę zmiany. W międzyczasie przyszła policja i rzeczywiście wyrzucili ich z pociągu. W szczerym polu, w środku nocy, przy minusowych temperaturach. Wysiadłam również, żeby zobaczyć co się z nimi dalej stanie. Wszystkich pakowali do policyjnego autobusu, a nam nikt oczywiście nie chciał powiedzieć gdzie ich zawiozą. Kiedy wchodzili do tego autobusu, chłopak z którym rozmawiałam, odwrócił się do mnie w ostatnim momencie. Powiedziałam mu, że strasznie mi przykro że tak to się skończyło, a on popatrzył na mnie i powiedział : „Nie przejmuj się, po prostu o tym opowiedz ”. To jest coś, co zostanie we mnie na długo i jak czasami wątpię w sens swojej pracy, to przypominam sobie tego chłopaka i to: „opowiedz o tym”.
W takim razie opowiedz więcej o pobycie w Bośni. Byłaś tam między wizytami na Łemkowynie. Robiłaś reportaż o czymś, o czym media mainstreamowe raczej milczą – o sytuacji uchodźców i obozach dla nich. Mało kto zdaje sobie sprawę z tego, jak dramatycznie tam jest. Ty to widziałaś.
Byłam w Bośni w grudniu 2019 r., była to moja pierwsza wizyta tam i pierwsze bezpośrednie zetknięcie z tematem uchodźców. To był duży cios, chociaż nie wiem czy to jest dobre słowo, ale bardzo mocno to we mnie zostało. Co innego o czymś słyszeć, czytać, a co innego być tam. Poznawać ludzi, rozmawiać, patrzeć w oczy, słuchać historii, widzieć w jak okropnych warunkach żyją i to zupełnie nie ze swojej winy. Bośnia jest ostatnim krajem przed UE, graniczy z Chorwacją, więc to jest taki zapalny punkt. Do samej Bośni jest się relatywnie łatwo dostać, ale granica z Chorwacją jest najlepiej chroniona. W Bośni jest ok. 8000 osób, które czekają na swoją szansę, żeby przedostać się dalej, tzn. na teren UE i wystąpić tam o azyl. Dla około połowy jest miejsce w obozach. Warunki w nich są trudne – to najczęściej ogromne namioty zamieszkałe przez kilkadziesiąt osób, zero prywatności, brak ciepłej wody. Szerzy się świerzb i inne choroby, nie da się utrzymać higieny osobistej. Obozy są przeludnione, więc nie dla wszystkich wystarcza ciepłych posiłków, po które trzeba stać w kolejce 2-3 godziny. W obozach mieszkają tysiące ludzi z różnych kultur, z różnych krajów, często wrogo do siebie nastawionych, a to powoduje konflikty na miejscu. Są ludzie, którzy uciekają przed wojną, są też tacy, którzy migrują ze względów ekonomicznych, ale są i członkowie mafii czy przemytnicy, bo im bardziej zamykamy nasze granice, tym bardziej biznes przemytu i handlu ludźmi kwitnie, więc jest też niebezpiecznie.
Symbolem tej nieludzkiej sytuacji był nielegalny obóz Vučjak za miasteczkiem Bihač. Na polu minowym, na starym wysypisku śmieci władze lokalne postawiły 80 namiotów. Zwożono tam ludzi, żeby nie kręcili się po mieście i nie psuli widoku w turystycznej miejscowości. Emigranci musieli sobie tam radzić sami. Nikt tego obozowiska nie kontrolował, nie było węzła sanitarnego, żadnej pomocy medycznej, dopiero pod koniec pojawili się Lekarze Bez Granic. Vučjak zamknięto dopiero w grudniu. Spadł śnieg, ludzie nie mieli łóżek, nie mieli pod czym spać, namioty nie chroniły przed niczym, w środku palili ogniska, żeby się jakkolwiek ogrzać. Kiedy zrobiło się o tym miejscu głośno, a świat obiegły zdjęcia osób marznących na śniegu w samych klapkach, obóz zamknięto. Natomiast dzisiaj sytuacja wygląda tak naprawdę jeszcze gorzej, bo na to wszystko nakłada się koronawirus. W takich przeludnionych obozach, w których nie można zachować jakichkolwiek zasad higieny ryzyko zachorowania jest bardzo wysokie, a poza tym, władze bośniackie oficjalnie zamykają obozy – nie można z nich wyjść ani nie można do nich wejść. Rozmawiałam niedawno ze znajomym, który jest wolontariuszem w obozie Ušivak. W tym momencie na 400 miejsc jest tam koło 1000 osób zamkniętych na małej przestrzeni. On jako wolontariusz ma 30 minut, żeby wyjść poza teren obozu do sklepu, robi więc wszystkim zakupy, bo brakuje jedzenia. Kto nie zrobi zakupów, nie wymyśli jak to zrobić nie wychodząc z obozu, ten głoduje. Przez to, że obozy pozostają zamknięte, coraz mniej można się dowiedzieć, nie ma przepływu informacji, a to daje duże pole do nadużyć.
Są też ludzie, dla których nie ma miejsc w obozach. W samej Bośni jest ok. 4 tysiący takich osób. Cały dzień spędziłam z grupą młodych chłopaków z Afganistanu, którzy mieli tam dobre prace, fajne życie. Jeden, Ali, pracował dla NATO. W Afganistanie został złapany przez Talibów, jakiś czas spędził w areszcie, wydostał się stamtąd na chwilową przepustkę i właściwie jak stał, tak uciekł. Podobnych historii można usłyszeć dziesiątki. Ten chłopak nadal jest w Bośni. Gdy go spotkałam był grudzień, teraz jest początek maja, a on koczuje w opuszczonej fabryce na przedmieściach prowincjonalnego miasteczka gdzie nie ma nic, nie ma jedzenia, nie ma dostępu do żadnych usług, jest zimno. To bardzo przygnębiające miejsce. Ali pisał do mnie kilkanaście dni temu, że będzie próbował przejść. Nie udało się. Został zawrócony do Bośni i przymusowo umieszczony w nowym, dużym obozie. I tak muszą żyć, chociaż sobie na to nie zasłużyli, to los ich tam rzucił. Każdy z nas mógł być na ich miejscu, ale mamy więcej szczęścia, bo urodziliśmy się w miejscu, gdzie nie ma wojny i nie musimy uciekać. Na razie.
Czy pobyt w Bośni zmienił Cię jako człowieka i fotografa?
Czas tam otworzył mi oczy na rzeczy, które nie dzieją się zaraz obok, nie krzyczą do nas z pierwszych stron gazet. Nam jest całkiem dobrze – mieszkamy w Polsce i jesteśmy w Unii Europejskiej, jesteśmy bezpieczni, ale to nie oznacza, że powinniśmy się zamknąć na cierpienie tych, którzy są niewidoczni. Pamiętam, że będąc w Bośni rozpłakałam się podczas wywiadu z burmistrzem, bo on opowiadał o tych ludziach tak, jakby mówił o inwazji karaluchów. Przenieść, wypchnąć, przepchnąć, zutylizować. Odzieranie z człowieczeństwa jest straszne i ogromnie niebezpieczne. Po powrocie włączyłam się w inicjatywę Walk of Shame. Założeniem było przejście szlaku bałkańskiego z uchodźcami i przypomnienie Europie, że oni też są ludźmi. Nie „problemem” czy „zagrożeniem”. Fizyczny marsz musieliśmy odsunąć w czasie, ale dużo dzieje się w przestrzeni social mediów.
Jak robi się zdjęcia cierpieniu?
Myślę, że najpierw robi się zdjęcia człowiekowi. Zawsze staram się rezonować to, co ludzie mi dają i czego chcą ode mnie, to też ważne. To niekoniecznie są zdjęcia cierpienia, bo różne tam historie słyszałam i widziałam. Mimo wszystko dużo było nadziei – jeden z chłopaków z Afganistanu jest już w Niemczech. Oczywiście, to są trudne doświadczenia. Dużo zależy do tego z jakim nastawieniem się przychodzi. Ja zawsze idę z ciekawością. Jeżeli ktoś chciał podzielić się ze mną trudnymi emocjami, to się dzielił i to były trudne zdjęcia, ale jeżeli ktoś chciał pośpiewać,napić się herbaty albo pokazać mi swoją rodzinę, to o tym też są zdjęcia.
Jaki był najcięższy temat w Twojej dotychczasowej karierze, z którym musiałaś się zmierzyć?
Nie wiem czy mogę wartościować to na ciężkie i mniej ciężkie tematy. Na pewno Bośnia była tematem, do którego musiałam się dużo przygotować, a i tak miałam czasem poczucie, że mnie przerasta. Najcięższe dla mnie jest kiedy realizując jakikolwiek temat, spotykam się z ludźmi, którzy zostali niesprawiedliwie potraktowani przez los, system, jakąś siłę wyższą, a mimo to mają w sobie dużo ciepła, dobroci, które mi jeszcze okazują. To zawsze zostawia we mnie niezgodę na to, co się dzieje. Takich sytuacji miałam mnóstwo, w różnych rolach w swoim życiu, a z tych fotograficznych, to zdecydowanie Bośnia. Kilka godzin spędziłam z mężczyzną z Pakistanu, który opowiadał mi o tym, że przez 8 miesięcy, które tam jest, 30 razy próbował nielegalnie przekroczyć granicę między Bośnią a Chorwacją i za każdym razem był łapany i odsyłany z powrotem. Był bity, okradziony, stracił 8 telefonów i teraz już nie ma swojego, bo nie ma za co go kupić. Standardem jest, że policja chorwacka jak łapie ludzi przechodzących z terenu Bośni, to nie daje im szansy wystąpienia o azyl, tylko odwozi na granicę do lasu. Często tam ich biją, zastraszają, zabierają wszystko, co mają, po czym każą im się rozbierać, na ich oczach palą im ubrania i inne prywatne rzeczy i często w samych skarpetkach, zimą przez góry każą wracać, np. 20 km. O tym wszystkim opowiedział mi ten Pakistańczyk, a gdy za jakiś czas spotkałam go raz jeszcze i zaczęliśmy iść i rozmawiać, to zapytał mnie czy nie chce mi się pić, bo obok jest sklep, to by mi kupił Colę. Do końca życia to zapamiętam, jak ktoś kto już nic nie ma i tak brutalnie został potraktowany przez życie i los, ma w sobie jeszcze tyle siły, żeby troszczyć się o drugiego człowieka, którego zna od 5 minut i jest w o wiele lepszej sytuacji, bo wróci sobie zaraz do hotelu do swojej białej pościeli. Takie sytuacje są dla mnie bardzo trudne, bo ciężko mi się z tym pogodzić, trudno mi się zdystansować, a muszę też to robić dla własnego dobrostanu psychicznego. Staram się gdzieś tam znaleźć równowagę i balans. W miarę mi to wychodzi.
Czym obecnie się zajmujesz, co fotografujesz? Co planujesz?
Mamy teraz bardzo dziwne czasy, w których nie za bardzo mogę coś planować. Moje wszystkie plany poszły do szuflady. Powinnam być teraz w Gruzji, zamiast tego jestem w Bieszczadach w domu rodzinnym i nie wiadomo czy i kiedy stąd wyjadę. W Gruzji czeka na mnie kilka tematów dziennikarsko-fotograficznych, organizuję też tam rajdy konne, więc dopóki granice są zamknięte, to moja przyszłość jest niepewna. Ale odnajduję się w tej nowej rzeczywistości i coś tam powoli sobie wymyślam. Na pewno nie załamię rąk, lubię zmiany, niosą ze sobą rozwój.
Oprócz zdjęć zajmujesz się również pisaniem reportaży. Gdzie je można poczytać?
Publikuję głównie w polskiej prasie: miesięcznik „Znak”, „non-fiction/nieregularnik reporterski” – tam były dłuższe teksty. Na zdjęcia można było się natknąć m.in. w „Wysokich Obcasach”, „National Geographic Traveler” czy „Twoim Stylu”. W internecie dostępne są moje teksty dotyczące uchodźców na stronach: onet.pl/NOIZZ.pl i Holistic.news. Zajmuję się nie tylko poważnymi tematami, bo czasem np. piszę teksty o skiturach w Gruzji. Pomału się rozkręcam. Moje zdjęcia znajdziecie na profilu Aga Zielonka – photos, stories, people.
Dziękuję za rozmowę.